Totalitaryzm sowiecki czy germański?
Albin Tybulewicz został zesłany z całą rodziną w 1940r. w głąb Rosji. Był wtedy małym dzieckiem, więc wspomina opowieści ojca.
W sowchozie ojciec dostał przez krótki czas pracę, a zapłatą było pół kilo mąki. Widział, jak Rosjanie pędzili wzdłuż torów kolejowych jeńców niemieckich. Gdy padali, konwojent jadący konno, strzelał do nich. W taki sposób traktowali jeńców niemieckich, bo przecież Rosja Sowiecka nie podpisała konwencji genewskiej.
Z kolei mój teść, Mieczysław Bryl (na emigracji, w Londynie był członkiem Komitetu Politycznego Stronnictwa Narodowego), opowiadał odwrotną historię. W czasie wojny był jeńcem. Za drutami oflagu dla polskich oficerów w Woldenbergu (dziś Dobiegniew, niedaleko Krzyża Wielkopolskiego) spędzono na otwartym powietrzu jeńców sowieckich. Polacy mogli ich obserwować. Byli w strasznym stanie — bez obuwia, w łachmanach. Na otwartym powietrzu dostali jedzenie, gorącą zupę do rąk lub czapki, bo nie mieli menażek, i pajdę chleba. Obie strony traktowały jeńców nieludzko, a u Sowietów przebijały się pierwiastki barbarzyństwa azjatyckiego.
Pierwszym komendantem [w miejscu zesłania] był Ukrainiec, oficer NKWD. Niegłupi i nie był nastawiony wrogo wobec Polaków. Mój stryj wraz z ojcem i wieloma innymi szybko skumali się z komendantem. Przynosił wino i popijał z Polakami. Mówił im po pijanemu — żebyście Wy przeżyli. Nie lubił Rosjan. Zupełnie jak w książkach Sergiusza Piaseckiego. — „Wy pamiętacie rewolucję, ale to było niczym w porównaniu z tym, co przyjdzie. Jak przyjdzie nasza kolej, Ukraińców kolej, to wszystkim Rosjanom w pobliżu poderżniemy gardła”. Tak mówił NKWD–zista Ukrainiec. Inna mentalność, inny człowiek. Przyjaźnie mówił o Polakach, ale to był Ukrainiec ze wschodniej Ukrainy. Niestety, usunęli go. Nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Przypuszczam, że któryś z Polaków musiał donieść, że spotykał się z zesłańcami. Na jego miejsce przyszedł kolejny NKWD–zista. Był prawie niepiśmienny. Ponieważ szybko nauczyłem się języka rosyjskiego, pisałem mu kaligraficznie regulamin obozowy, który później wywieszano na wszystkich barakach. Dodatkowo szczerze nienawidził Polaków. Często powtarzał: — „Tu będziecie żyć i tu zdechniecie”.
Swoistą puentą przytoczonych wspomnień jest fakt, jaki zaistniał 50 lat po ww wydarzeniach.
Praca moja i mojej żony, która była administratorem naszego zespołu (czterej dodatkowi tłumacze oraz trzy sekretarki), została doceniona w formie zaproszenia nas obojga w 1991 roku — na koszt Akademii Nauk Związku Sowieckiego — do Leningradu i Moskwy przez Żoresa Alfiorowa, redaktora naczelnego periodyków o fizyce ciała stałego i półprzewodnikach, wiceprezesa Akademii i późniejszego noblisty. Po moim odczycie w pałacowym budynku Akademii w Moskwie, zapytany, czy to moja pierwsza wizyta w tym mieście, odpowiedziałem, że już drugi raz tu jestem. Tyle że za pierwszym razem ponad pół wieku temu, w lutym 1940 roku, w towarowym nieogrzanym wagonie na bocznej stacji i z żołnierzami pilnującymi, by nikt nie opuścił pociągu, nie miałem szansy na
zwiedzanie miasta. Temat rozmowy szybko zmieniono!
Fragment z przygotowywanego w naszym wydawnictwie wywiadu-rzeki z Albinem Tybulewiczem, emigracyjnym działaczem Narodowej Demokracji.
Najnowsze komentarze