Lepiej niech rząd się nie wtrąca
Dość często czytam o konieczności ingerencji państwa i jego struktur w gospodarkę. Na ogół postuluje się konieczność odpowiedniej polityki celnej chroniącej własny rynek i stymulującej jego rozwój. Dodaje się także, że nie trzeba, aby państwo ingerowało wszędzie i zawsze, a tylko gdzieniegdzie i w określonym z góry wymiarze i celu.
Jako przykład udanego interwencjonizmu przywołuje się Niemcy i Włochy, a także Koreę Płd. i Japonię. Są to państwa, które prowadziły, a niektóre z nich wciąż prowadzą, rozbudowaną politykę ochrony własnego rynku i wydaje się, że nieźle na tym wychodzą. Można dodać jeszcze przykład USA, które – wbrew współczesnym i głośnym deklaracjom przedstawicieli swej administracji – zawsze przejawiały skłonność do protekcjonizmu i nadal w wielu dziedzinach ją przejawiają, a także starą, dobrą Anglię, która dopiero wtedy, czyli w drugiej połowie XIX wieku, stała się zwolenniczką wolnego handlu, gdy jej przemysł nie miał sobie równych w świecie, podobnie jak i „sieć handlowa”, choć już Królestwo mogło usłyszeć ciężki oddech zjednoczonych Niemiec tuż za sobą.
Ci, którzy opowiadają się za rozsądnym interwencjonizmem jako najlepszą jego dziedziną, wskazują nowoczesne technologie i rozwój nauki. Bo te dziedziny, ich zdaniem, gwarantują najwyższą stopę zwrotu – na innowacjach można zarobić najwięcej i nadto mieć wykształcone społeczeństwo. Przyjrzyjmy się zatem bliżej kwestii interwencjonizmu państwa w gospodarkę, nawet bardzo ograniczonego.
Czy rząd nas kocha?
Warto zauważyć, że u podstaw interwencjonizmu leży przekonanie, iż rząd odpowiada przede wszystkim przed własnym podatnikiem, wyborcą itp. Wynika stąd, że ma tak rządzić, aby podatnik miał pracę, bogacił się, kształcił swe dzieci, itd., w końcu – albo nawet na początku – płacił świadomie i z dobrej woli podatki, czyli swoją daninę na byt polityczny zwany państwem, zapewniający ład i porządek, strzegący sprawiedliwości. Jeśli rząd nie będzie tego robił, jeśli przyczyni się do zwiększenia bezrobocia, emigracji, doprowadzi do zburzenia ładu i porządku, poważnego naruszenia sprawiedliwości, wyborcy „obalą” ten i wybiorą inny rząd. Widzimy zatem, że rząd podejmuje pewne działania zarówno „z miłości” do swych wyborców, jak i ze strachu przed nimi.
Czy jednak zawsze tak jest? Każdy Polak powie, że nie zawsze, bo gdyby tak było, to obecny rząd polski dawno straciłby władzę. Przypomnijmy tylko, że bezrobocie przekracza obecnie 13 procent, a nadto około 2,5-3 mln ludzi, głównie młodych lub w sile wieku, wyjechało za granicę nie dla przyjemności wypoczynku i zwiedzania egzotycznych miejsc, lecz w poszukiwaniu pracy. Faktyczne zatem bezrobocie przekroczyłoby poziom 20-25 procent! Zresztą emigracja to najprawdopodobniej daleko większa klęska niż bezrobocie. Zjawisko to ma wiele konsekwencji w każdej właściwie perspektywie czasowej. Od rozbitych i niezałożonych rodzin, a wiec źle wychowanych bądź w ogóle nieurodzonych dzieci począwszy, aż na utrwaleniu rządu miernot politycznych skończywszy – kto bowiem ma protestować konstruktywnie i skutecznie, skoro ci, którzy mogliby to zrobić i tym samym odmienić sytuację polityczną, społeczną i ekonomiczną w kraju – wyjechali?
Elity powinny być nasze
Zauważmy, że interwencjonizm i protekcjonizm w państwach wyżej wymienionych, które należą dziś do najbogatszych na świecie, występował w różnych okolicznościach i towarzyszyły mu różne zjawiska, ale przynajmniej kilka było wspólnych. Po pierwsze, mieliśmy wszędzie tam do czynienia z głęboką identyfikacją elit politycznych, zresztą elit w ogóle, z resztą społeczeństwa (Japonia, Niemcy, Włochy, ale także USA i Korea Płd.). Elity te realizowały swe cele bliskie i dalsze w ciągłym, ścisłym związku ze społecznością, z której wyemanowały. Nigdy przeciwko niej, w każdym razie mając na względzie jej dobro i nie traktując swego zaplecza społecznego, etnicznego, finansowego jako obciążenia i balastu. Po drugie, państwa udanego protekcjonizmu funkcjonowały w warunkach geopolitycznych, które przynajmniej do pewnego stopnia chroniły je przed napaścią ze strony państw, którym ich protekcjonizm zagrażał (przede wszystkim Anglia i USA). Po trzecie, elity kulturalno-polityczne potrafiły wykreować zespół wartości, obszar wspólnej symboliki, które były pociągające nie tylko dla własnych obywateli, ale także dla przedstawicieli innych grup etnicznych i innych społeczeństw, i społeczności, przyciągając ku sobie talenty i pracowitość (mit Brytyjskiego Imperium, Anglicy jako zagubione plemię Izraela, protestanci niosący wyzwolenie ciemiężonym papistom, a w USA: mit twórczej wolności, mit Domu na Wzgórzu, mit pucybuta, który pracą dochodzi do milionów itd.). Po czwarte, umiejętność wykorzystania odpowiednich uwarunkowań politycznych (Korea Płd., której sukces miał jasno wskazywać klęskę uciemiężonych komunizmem Koreańczyków z północy, mogła liczyć na ułatwienia w handlu z USA, podobnie Chiny jako „cichy” sojusznik USA w jego zimnowojennych zmaganiach z Rosją Sowiecką, Japonia jako przykład politycznego zwycięstwa demokracji nad autorytaryzmem i również sojusznik USA itd., itp.).
Zapewne tych uwarunkowań sprzyjających powodzeniu polityki protekcjonizmu i ochrony własnego rynku pracy, wytwórczości, handlu i zbytu było więcej, ale już te wymienione pozwalają zastanowić się nad smutnym losem naszej ojczyzny.
Jak PRL nas chroniła
Ochrona polskiego rynku była możliwa częściowo i była prowadzona w okresie sojuszu PRL z ZSRS. Przybierała jednak wtedy często patologiczne wprost rozmiary i wynikała nie tyle z chęci rozwijania własnej gospodarki, co z różnych konieczności wynikających z faktu, że PRL był w stanie zimnej wojny z całym światem zachodnim. Patologia ta, z tych samych powodów, opanowała zresztą cały blok wschodni i stała się ostatecznie jedną z przyczyn jego upadku. Oto przykład „z rękawa”. Pod koniec istnienia PRL poznałem tzw. badylarza, który postanowił uprawiać cytryn Kto pamięta PRL, ten wie, że cytryny pochodziły wówczas z importu, nigdy ich nie było, bo nie było czym za nie płacić, a trzeba było płacić dolarami, czyli tzw. dewizami – nawet Kubie, która też od czasu do czasu potrzebowała dolarów. Sukces tego badylarza byłby wielki, bo już zbierał pierwsze owoce, wielkości zresztą sporych melonów, gdy upadł komunizm i… od tanich cytryn z importu ugięły się łóżka polowe. No tak, powie ktoś, ale to były cytryny, które w ciepłych krajach same rosną, a przecież jest jeszcze rynek zaawansowanych technologii, maszyn, urządzeń itp.
Jak już wspomnieliśmy, państwo w stanie wojny, nawet zimnej, stara się zapewnić sobie jak największy asortyment wytwórczości na miejscu. PRL też starała się o rozwój dziedzin bardziej zaawansowanych, np. elektroniki, ale skutek był ten sam co w przypadku cytryn. Po 1989 r. rynek się otworzył i szybko napłynęła tania elektronika z Dalekiego Wschodu. Tak też było i z innymi dziedzinami polskiego przemysłu. Wiemy to wszyscy…
Czy musiało do tego dojść? Żartując, można powiedzieć, idąc tropem listy dialogowej jednego z filmów Stanisława Barei: „Musiało, skoro doszło”. Wszystko wskazuje jednak na to, że był to wynik świadomej decyzji politycznej, a jej powodem wcale nie była niecierpiąca zwłoki konieczność zaspokojenia głodu elektronicznego, samochodowego itp. Polaków. Tym powodem była niechęć elit do własnego etnosu, do własnego podatnika. Niewiara tych elit w możliwość i sensowność podjęcia wysiłku budowy samodzielnego bytu państwowego. Od początku zaważyło to na losie dalszych polskich reform, określiło ich kierunek i skazało na coraz ściślejsze uzależnienie od zagranicznych ośrodków decyzyjnych, bo to uzależnienie było w interesie elit politycznych tego kraju, a przynajmniej tak było przez nie pojmowane, i stało w poprzek interesu reszty społeczeństwa. Przypomnijmy, nawet w dziedzinie importu szybko wprowadzono ograniczenia pod nazwą koncesji importowych i otrzymali je tylko niektórzy. Z łatwością znajdziemy ich nazwiska na współczesnych listach 100 najbogatszych Polaków. Nikt z nich już podatku w Polsce nie płaci lub tylko tyle, ile z powodu interesów tu prowadzonych musi płacić, bo się już nie da ich uniknąć. To są czasami śmieszne kwoty, nawet w porównaniu z podatkiem płaconym przez sprzątaczkę. Widzimy zatem, że w Polsce nie zaistniał podstawowy warunek udanego protekcjonizmu, czyli solidarność elit i etnosu. Tej solidarności nigdy nie było – na pewno nie było jej w okresie PRL, choć wydarzenia roku 1956 stwarzały możliwość jej zawiązania – a z kolei po roku 1989 większość tzw. społeczeństwa polskiego dość długo darzyła zaufaniem elity wyniesione do władzy na fali „solidarnościowej”, aż do klęski AWS, której rządy ostatecznie skompromitowały solidarnościową ideę. Trudno powiedzieć w tak krótkim tekście, czy ten stosunek elit do swego zaplecza był spuścizną szlacheckiego stosunku do chłopów? Przejęcia przez elity polskie wzoru zachowań kompradorskich, co dałoby się wytłumaczyć silniejszym związkiem polskiej inteligencji z ideami niż z ludźmi?
Zmarnowane szanse
Dlaczego elity polskie nawet nie próbowały wykorzystać entuzjazmu społecznego, jaki mieliśmy w Polsce po obaleniu komunizmu? Po pierwsze, to prawda, że nie był on już tak wielki jak w czasach tzw. pierwszej „Solidarności”. Skutecznie spacyfikował go stan wojenny, wprowadzony w nocy 12-13 grudnia 1981 r. Ale jednak jakiś był i można go było umiejętnie wykorzystać i podsycać. Dlaczego tego nie zrobiono? Najprawdopodobniej dlatego, że ten entuzjazm zagrażał sporej części ówczesnych elit politycznych, a przez ich część nawet dziś – inaczej już nazywany, bo polskim nacjonalizmem – nadal jest uważany za śmiertelne zagrożenie. Elity odebrały go jako zagrożenie, ponieważ chciały czegoś innego niż ich zaplecze, które z kolei nie chciało niczego innego ponad to, czego nauczyło się chcieć także po części dzięki swym elitom, tworzonej przez nią kultury, w tym historii jako opowieści o dziejach i ich celu, czyli np. suwerennego i niepodległego Państwa Polskiego.
Mamy więc w Polsce do czynienia z sytuacją nie tylko braku życzliwej relacji między elitą a większością społeczeństwa, zresztą dziś już raczej zobojętniałego lub niewiele rozumiejącego z tego, co się stało i co się dzieje, ale wprost z otwartą wrogością. Dodajmy, że przez ostanie ćwierćwiecze dokonała się też swoista pierekowka polskiego społeczeństwa, a jej rezultatem jest przedziwny twór wciąż głodnego i głośno wyrażającego swe pretensje wobec bliźnich i całego świata chama!
Na użytek markowania standardów demokratycznych, bo to dziś modne i mile widziane przez tzw. monde, elity markują śmiertelne zwarcie, np. między PO a PiS, ale prawdziwe zwarcie, istotny bój odbywa się między tymi elitami a rzeszą podatników. W Polsce podatnik nie jest obiektem troski, lecz obiektem bezprecedensowego wyzysku. Stąd zabiegi aspirujących do miana elity, by znaleźć się w kręgu finansowanym przymusem prawnym, z podatków: np. politycy finansujący swą polityczną działalność z budżetu, np. filmowcy, np. pracownicy massmediów i ich pragnienie opodatkowania wszystkich obowiązkową opłatą od posiadanego radioodbiornika i telewizora itp. itd., coraz więcej grup nacisku próbuje sobie zapewnić życie na koszt innych bez świadomej zgody i dobrej woli tych „innych”. To jest droga do jeszcze większej przepaści między elitami a ich zapleczem. To już zresztą powoli przestaje być zaplecze kulturowe, etniczne, finansowe. To już jest coraz bardziej żerowisko.
Z powyższego jasno wynika, że elity polskie nie potrafiły też wykorzystać sprzyjających warunków politycznych. Ani pontyfikatu Jana Pawła II, ani rozpadu ZSRR, ani kwestii zjednoczenia Niemiec, ani ich ambicji politycznych po zjednoczeniu – wprost niczego. Ich działalność polityczną można określić jednym zdaniem – bezideowa służalczość i klientelizm. Czy takie elity zdolne są do wspierania i ochrony gospodarki narodowej? Cóż to w ogóle dla nich znaczy „gospodarka narodowa”?
Propaganda sukcesu, czyli „nasze” pseudoelity
O uwarunkowaniach geopolitycznych Polski napisano już sporą bibliotekę, my dodamy od siebie, że jakoś nie udało się przez 25 lat po 1989 roku stworzyć alternatywnego źródła zaopatrzenia Polski w gaz, a był czas, że Polska płaciła za ten surowiec energetyczny dużo więcej niż inne kraje, położone dalej od źródła jego wydobycia. I dziś zresztą tak częściowo jest. Skoro nawet tego nie potrafiono zrobić, to marzenia o ochronie własnego rynku można między bajki włożyć. Podobnie jak marzenia o budowie niepodległego i suwerennego państwa.
I ostatnia sprawa, czyli umiejętność wykreowania zespołu wartości, które pociągnęłyby, zmobilizowały i zaktywizowały przede wszystkim rodzimą społeczność, ale także i wybitnych przedstawicieli innych społeczności. W tej kwestii zmarnowano i ośmieszono wszystko, co tylko można było, a nawet to, czego nie wypadało ośmieszać. Idee „Solidarności” sprowadzono do roli roszczeniowych związków zawodowych i prymitywnej, nawet jak na standardy marksistowskiego do niedawna kraju, walki klas. Skompromitowano ideę jednolitej narodowo i wyznaniowo Polski, co przecież jest zaletą, a nie wadą, ośmieszono i pokazano w karykaturalnej postaci polski nacjonalizm – dokonało tego to samo środowisko, które dziś wspiera najbardziej krwiożerczy nacjonalizm XX wieku, nacjonalizm ukraiński. Strażnika i gwaranta moralnego poziomu narodu – Kościół katolicki od samego początku zmian ustrojowych rugowano z przestrzeni publicznej ograniczając jego obecność co najwyżej do kropidła. Zresztą stało się to nie bez udziału części hierarchii duchownej, bo ona nie jest z księżyca, tylko stąd, więc cierpi na te same dolegliwości, co reszta, choć wciąż jeszcze w mniejszym stopniu. Zdyskredytowano ideę naprawy moralnej państwa, zarówno poprzez jej ordynarne i chamskie wprost obśmiewanie, jak i równie skutecznie poprzez karykaturalne próby wprowadzenia jej w życie przez kompletnie nieprofesjonalnie działające nowo powołane, rzekomo odrodzone, służby specjalne. Itd. itp.
Elity, opanowawszy dziedzinę masowej informacji, czyli w istocie propagandy, utrwaliły w poważnej części społeczeństwa przekonanie, że włączenie Polski w struktury polityczne i gospodarcze UE przyniosło jej rozwój, nawet go zintensyfikowało itp. To wierutna bzdura – Polska rozwijała się szybciej przed wejściem do Unii, było to średnio 4,32 procent rocznie, niż po, gdy wynosi średnio 3,91 procenta i – dodatkowo – odbywał się ten wzrost znacznie mniejszym kosztem. Wystarczy porównać skalę zadłużenia Polski przed wejściem i dziś, by mieć jasny obraz sytuacji. Nie o to jednak chodzi. Propaganda rzekomego skoku cywilizacyjnego, związanego z przystąpieniem Polski do UE, byłaby może jeszcze większa, a co za tym idzie u jednych powodowałaby większy dysonans poznawczy, a u innych większą fanatyczną pewność, gdyby się Polska zaczęła „zwijać”, co zresztą nastąpi już niebawem. Dlaczego byłoby to nieistotne? Otóż, jakie znaczenie ma fakt, że – powiedzmy 80 procentom Polaków się pogorszyło, skoro kilku procentom polepszyło się nie o 3 czy 4, nawet nie o 10 czy 15 procent, lecz o kilka tysięcy procent? I oto chodziło od samego początku. O wyzwolenie elit od ciężaru związku z jego zapleczem. Podobnie nie będzie istotne, że wejście do strefy euro oznacza dla większości Polaków obniżenie jeszcze bardziej standardu życia, skoro zarazem oznacza ono jego podniesienie dla kilku procent.
Nie można zatem zgodzić się z tymi, którzy sądzą, że rozmaite, poetyckie wypowiedzi polskich polityków w kwestii związku Polski z UE wynikają z jakiegoś ich szczególnego upośledzenia umysłowego. Wbrew pozorom politycy ci nie posługują się nonsensem bezwiednie i z „naturalnej” u osób upośledzonych predyspozycji. Oni precyzują w bardziej lub mniej „poetycki” sposób swe interesy. Muszą tak mówić, bo ta kiepska poezja, podobnie jak kiepskie klipy kampanii wyborczej, pociągną tych, którzy mają nadzieję dołączyć do klasy pasożytów politycznych. Zresztą: „Są na to pieniądze!”. I to jest klucz do zrozumienia stanowiska polskich elit i stanu polskiej gospodarki. Tam wciąż jeszcze są pieniądze, a tu już nie ma poważnej gospodarki. Dodajmy gwoli pełnej jasności, zdaniem dominującego nurtu „polskiej” elity tu nigdy nic nie było, co miałoby wartość!
Magister – cieć
Jeszcze jedna kwestia – kwestia kształcenia, edukacji itd. Owszem, trzeba w te dziedziny inwestować, ale trzeba jednocześnie zadbać, by ta inwestycja nie wyciekała bezpowrotnie poza granice, bo wtedy społeczność ma z tego prawie taki sam pożytek jak z przepitej wypłaty. W PRL „dbano” o to odmawiając paszportu i wiążąc każdy kilogram obywatela z wyższym wykształceniem z macierzą, ale dziś w ten sposób niepodobna tego załatwić. Co więcej, ci którzy odegrali niepoślednią rolę w doprowadzeniu kraju do obecnego stanu, wprost mówią, że mamy już za dużo osób wykształconych, że układanie glazury, zbiór truskawek i zawijanie „krówek” w papierki nie wymaga takiej liczby dyplomowanych magistrów i doktorów. Sam zresztą znam przynajmniej trzech doktorów, którzy pracują jako ochroniarze, dawniej nazywani po prostu cieciami… Jest czymś niemoralnym wymagać od biednych rencistów i emerytów, i zwykłych „fizycznych”, by finansowali dyplomy lekarzy, inżynierów itd., którzy, uzyskawszy je, natychmiast będą zmuszeni wyjechać, albo uczynią to z ochotą, bo na miejscu nie ma dla nich pracy, albo gdzie indziej jest lepiej płatna. Nikogo nie zwiążemy z miejscem urodzenia. Do nikogo też nie będziemy mieli pretensji, jeśli zapłaci za to, co z tego miejsca wyniósł w świat, a najlepiej, by płacił na bieżąco – nie będzie wtedy kłótni przy rozstaniu stałym lub czasowym.
Wiara w sens stosowania protekcjonizmu i aranżowania gospodarki przez klasę polityczną ma zatem swe uzasadnienie polityczne, ale – zdaniem piszącego – na dłuższą metę taka polityka wszędzie prowadzi do biedy, a czasami do wojny. No i – jak to opisaliśmy – wymaga poprawnej relacji elity do własnego zaplecza kulturowo-narodowo-państwowego.
Janusz Przytuła
Najnowsze komentarze