Górnik jest jak święta krowa
Sygnały po poprzednim tekście uprzytomniły mi, że teza, którą postawiłem kończąc tamten felieton, wymaga jednak uzasadnienia. Otóż napisałem, że protekcjonizm, oprócz tego, że wymaga spełnienia kilku warunków dla swego sukcesu i tak w dłuższej perspektywie kończy się wojną lub głodem. To jest, oczywiście, uproszczenie, bo głód i wojna oznaczają tu rozmaite konsekwencje, którym przyznalibyśmy z punktu widzenia szczęścia człowieka raczej kwalifikację ujemną. Nie zawsze te konsekwencje muszą występować w tak drastycznej formie, ale jednak przynoszą ludziom raczej nieszczęście.
Janukowycz się nie spisał
Wszyscy jeszcze pamiętamy Związek Sowiecki. Otóż jedną z przyczyn upadku tego państwa był właśnie protekcjonizm, który wynikał nie tylko z faktu, że państwo to było cały czas w stanie zimnej wojny z połową świata, a czasami w stanie wojny gorącej z jego częścią, ale także z doktryny komunistycznej, która tym się też charakteryzowała, że zalecała pieczę państwa nad wszystkimi przejawami życia ludzkiego, w tym nad życiem gospodarczym.
Państwo, wbrew twierdzeniom niektórych niemieckich filozofów, nie jest jakąś wyższą emanacją duchową, jakimś nadczłowieczym tworem realnym, tylko administracją danego terenu wyposażoną przez ludność tam zamieszkałą w pewne prerogatywy. Jedną z tych prerogatyw jest siła, którą państwo, czyli ta administracja, ma prawo zastosować w celu przywrócenia ładu i porządku na tym obszarze, o ile zostanie naruszony. Z podobną sytuacją mamy do czynienia obecnie na Ukrainie. Prezydent Janukowycz – abstrahujemy tu od jego kwalifikacji moralnych – nie potrafił przywrócić ładu i porządku. Demonstracja trwała i się rozrastała, aż w końcu to demonstranci zmusili prezydenta do ucieczki i sami stanęli w pozycji suwerena. Jak na razie i oni nie potrafią sobie poradzić z podstawowym zadaniem suwerena, czyli z przywróceniem ładu, który jest warunkiem cywilizacji na danym obszarze.
Rząd to ludzie, a nie anioły
Państwo zatem to konkretni ludzie. Tacy sami jak my, których uczyniliśmy „naszą” władzą, naszym rządem, rozrządem, nierządem itd. Jako ludzie cierpią oni na te same dolegliwości i ułomności, co reszta gatunku. Mają więc skłonności do zachowań egoistycznych i egotycznych, są np. gotowi uwierzyć szczerze, że samodzielnie obalili komunizm, albo że wyemanowali wprost z boskiej substancji wszechświata itp. Mają też skłonność do bliższego wiązania się z jednymi, a odsuwania innych, czyli tworzenia koterii, towarzystw wzajemnej adoracji, układów i układzików, familii itp. Słowem, nie wolno im dawać więcej władzy niż to konieczne, bo – to ważne – są też między nami ludzie, którzy skłonni są uwierzyć już to z wrodzonej lękliwości, już to z chęci zysku, już to np. ze względów estetycznych i szeregu innych jeszcze, że ci, którzy są przy władzy, rzeczywiście są jakoś lepsi, mądrzejsi, dalej widzący, bardziej przewidujący, wprost opatrznościowi. I to jest, jak się wydaje, początek naszej klęski. Nie dość bowiem, że nie zadbaliśmy o to, by stopień władzy, jaką obdarzyliśmy – powiedzmy – naszego sąsiada nie przekroczył pewnego minimum, to jeszcze dopuściliśmy do tego, że inni sąsiedzi uwierzyli w jego wyjątkowość. Teraz oni wzajemnie obdarzają się względami, a my możemy powoli zaczynać myśleć o emigracji, choćby i wewnętrznej, ewentualnie przygotowywać się na bohaterską śmierć.
Czy im naprawdę się należy?
Co to ma wspólnego z gospodarką? Co to ma wspólnego z rozwojem rodzimego przemysłu itd.? Oto mamy przykład z własnego podwórka. Spółki węglowe właśnie otrzymały specjalne względy, o których prywatny przedsiębiorca nawet marzyć nie może bez narażenia się na oskarżenie, że „suma saszioł”. Mogą nie płacić przez jakiś czas zaległości wobec ZUS. To, czy je w ogóle kiedykolwiek zapłacą, też jest wątpliwe. Czego nas uczy to wydarzenie, ten fakt historyczny? Pozornie uczy nas tego, że duży może więcej, że władza się boi rozruchów i męskich mężczyzn z kilofami itd. Gdy się jednak przyjrzymy wnikliwiej temu zagadnieniu, zobaczymy, że stoją za tym lata polityki protekcjonizmu wobec górnictwa, a w swoim czasie wobec całego przemysłu ciężkiego. Stoi też za tym pewien układ, którego części stanowią władza i zarządy spółek węglowych, których uposażenie idące w setki i miliony złotych rocznie nijak się ma do efektu ekonomicznego, jaki wypracowują zarządzane przez nich przedsiębiorstwa. Prosty efekt protekcjonizmu przyzwyczaił niektórych ludzi do tego, że im się należy! Należy im się, bo przychodzą do tzw. pracy. Nieważne, czy ta praca jest komuś potrzebna, czy ktoś ma z tego pożytek, czy też przeciwnie – musi do niej dopłacać – IM SIĘ NALEŻY!
Widzimy zatem, że od strony socjologicznej jest to po części spadek po PRL, który wielkoprzemysłową klasę robotniczą zaliczał między anioły, a po części skutek politycznego kapitalizmu, który każe zapewnić kolegom w zarządach dobrze płatne posady. A u podstaw wszystkiego leży właśnie protekcjonizm jako sposób uprzywilejowywania jednych kosztem drugich. Taki system, gdy jest stosowany przez państwo wobec innych państw, prędzej lub później musi wywołać ich agresję, albo polityczną niechęć, a nawet terroryzm. Amerykanie np. mają tendencję do wyzwalania wszystkich, do eksportowania swej rewolucji z końca XVIII wieku i jej idei, wspierania wolności i demokracji. Zapominają przy tym, że oni sami, ich ojcowie, owszem, kiedyś tej rewolucji chcieli, a dziś ci, którzy są nią obdarowywani, wcale jej sobie nie życzą, już choćby dlatego, że mają inna koncepcje wolności i demokracji albo w ogóle nie lubią demokracji.
Protekcjonizm gospodarczy jest zawsze na miarę konkretnych ludzi wyposażonych we władzę protegowania. Jest w Polsce taki znany przykład, dość „intersubiektywnie komunikowalny”. Oto w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego wieku do ówczesnego premiera PRL, Piotra Jaroszewicza, zgłosił się inżynier z pomysłem konstruowania komputerów personalnych. Jaroszewicz go nie protegował. Postanowił wesprzeć coś innego. Otóż możemy podejrzewać, że gdybyśmy nie musieli wówczas żyć w systemie polityczno-gospodarczym, w którym powodzenie projektu zależało od protekcji władzy, to być może Microsoft byłby dziś polską firmą. Ale niestety… Mógłby ów inżynier samodzielnie rozwinąć produkcję swych komputerów, gdyby nie był okradany na rzecz tych, którzy otrzymali wsparcie jego kosztem oraz na rzecz tych, którzy zajmowali się udzielaniem tego wsparcia, czyli okradaniem inżyniera i przekazywaniem, ale już tylko części ukradzionego mu dobra – beneficjentowi, czyli protegowanemu.
Nie dlatego zatem jesteśmy krajem biednym, że mamy za mało państwa i państwowej protekcji w gospodarce, ale dlatego, że jest go tam o wiele za dużo, że rozstrzygnięcia gospodarcze, jakie podejmuje ten czy tamten urzędnik państwowy – powtórzmy – człowiek z krwi i kości, tylko na zasadzie wygranej w lotto mogą być trafne, a z reguły są jednak jaroszewiczowskie, czyli mylne, a najczęściej podyktowane osobistym interesem i korzyścią.
Najlepsi i tak wyemigrują
Prawdopodobieństwo swoistej wygranej, czyli trafnej decyzji urzędniczej, jest zresztą z czasem coraz mniejsze, bo najinteligentniejsi emigrują, a urząd staje się ochronką miernot i zwykłej mierzwy ludzkiej. I tak jest coraz bardziej w Polsce. Oto wybitny reżyser, Zbigniew Rybczyński, laureat m.in. Oskara, skrzywdzony, pomówiony i obrażony, postanawia zrzec się polskiego obywatelstwa i ponownie emigrować, raz już bowiem, w 1982 r., zdecydował się na ten krok, a urzędnicza mierzwa pozostanie na miejscu, zadowolona z „dobrze spełnionego obowiązku” wspierania tandety i znajomych królika.
Państwa jest za dużo w gospodarce, a nie ma go np. w sądach i wymiarze sprawiedliwości. Nie ma go też tam, gdzie ma wyłączność, czyli w dziedzinie bezpieczeństwa zewnętrznego. Oto dlaczego czujemy się zagrożeni wydarzeniami za naszą wschodnią granicą. Czujemy, a niektórzy z nas nawet wiedzą, że mamy słabą armię, chorą tak samo jak reszta państwa.
Dlatego, że państwo polskie jest tam, gdzie być nie powinno, a nie ma go tam, gdzie jest niezbędne, jesteśmy krajem biednym, w którym praca ludzka jest tańsza od pracy maszyn wykonujących te same czynności… i słabym, bojącym się każdego szmeru dochodzącego np. z Kremla, ale czy Berlina możemy być pewni? Cóż by się stało, gdybyśmy tak powzięli szaleńczą myśl już nie o wyjściu ze struktur Unii Europejskich, ale chociaż o poszerzeniu naszych narodowych kompetencji w tej organizacji, np. w kwestii obniżenia podatków, albo podniesienia kwoty wolnej od opodatkowania? Chociaż – nie! Tego drugiego żadna władza w Polsce nie zrobi, bo jest boską emanacją i musi mieć nad wszystkim pieczę!
Janusz Przytuła
Najnowsze komentarze